Blues tasmańskiego diabła
Rob Tognoni, wirtuoz bluesowej gitary z Tasmanii rodem, zagrał w sobotni wieczór w Łomży. Ze znakomitą polską sekcją rytmiczną: basistą Łukaszem Gorczycą i perkusistą Tomaszem Dominikiem oczarował słuchaczy w MDK-DŚT, prezentując niewiarygodny kunszt w dynamicznym i przebojowym blues rocku. Ukoronowaniem występu był bis, w którym artysta pokazał takie gitarowe sztuczki, jakich w Łomży jeszcze nie widziano. – To cudownie, że tutaj jestem i to dla mnie ogromna przyjemność! – podkreślał ze sceny Rob Tognoni, komplementując przy tym doborową publiczność.
Chociaż Rob Tognoni nie jest gitarzystą, którego nazwisko wymienia się jednym tchem obok gigantów bluesa czy rocka, to od wielu lat udowadnia, że również należy do najlepszych gitarzystów świata. Zaczynał od podbicia rodzimej Australii, by następnie rozpocząć karierę na innych kontynentach, ze szczególnym uwzględnieniem Stanach Zjednoczonych i Europy.
A ponieważ zna się z Łukaszem Gorczycą od 10 lat, w końcu przyszła też pora na koncerty w Polsce – zarówno te większe, jak na ubiegłorocznym Suwałki Blues Festival, jak i klubowe, takie jak ten w sobotni wieczór w Łomży. Artysta przedstawił na nim wybór swych kompozycji autorskich z ostatnich 20 lat, od debiutu do najnowszej płyty „Casino Placebo”.
Już w pierwszym utworze zaatakował gitarę niczym Pete Townshend (The Who) czy Jimmy Page (Led Zeppelin). W „Dirty Occupation” pokazał, że jest nie tylko wybornym solistą krzeszącym iskry ze swego Fendera, ale też równie dobrym gitarzystą rytmicznym. Riffów z „Bad Girl” czy kilku innych kompozycji nie powstydziliby się słynni rodacy Tognoniego z AC/DC. Gitarzysta równie przekonywująco wypadł też w klasycznym bluesie, rozpędzonym „Drink Jack Boogie” czy ocierającym się o psychodeliczną balladę „Product Of A Southern Land”. Nie brakowało momentów gdy brzmiał niczym sam mistrz ultraszybkiego wymiatania, niezapomniany Alvin Lee z Ten Years After oraz takich, kiedy jego solówki kojarzyły się z wyczynami geniusza Jimiego Hendrixa. W dodatku Tognoni zaprezentował się jako przeciwieństwo wielu współczesnych herosów gitary, dystansujących się w czasie koncertów od słuchaczy – błyskawicznie nawiązał z nimi wspaniały kontakt, często żartował, grając solówki wchodził pomiędzy widzów – tak, jakby występował dla kilkutysięcznej publiczności a nie garstki ludzi. Zapewne jednak z powodu mizernej frekwencji bis był tylko jeden, ale za to wyborny – wydłużona wersja standardu „Baby, Please Don't Go” Big Joe Williamsa z lat 30. ubiegłego wieku. Krótkie solówki zaprezentowali w nim również Łukasz Gorczyca i Tomasz Dominik, ale gitarzysta był tu bezkonkurencyjny, grając kilka ognistych popisowych partii, w tym językiem czy z gitarą trzymaną z tyłu.
Wojciech Chamryk
Zdjęcia: Elżbieta Piasecka-Chamryk