Rockowy Szkot zadomowiony w Łomży
– Świetnie jest być znowu w Łomży! – mówi Ray Wilson. – To już mój piąty koncert tutaj i cieszę się, że znowu jest taka rodzinna, przyjemna atmosfera, bo bardzo to sobie cenię. Znany z Genesis i Stiltskin wokalista promuje właśnie swe ostatnie płyty: akustyczną „ Song For A Friend” i elektryczną „Makes Me Thing Of Home”. Pośród jego licznych koncertów w Niemczech i we Włoszech znalazło się tylko kilka polskich miast, w tym Łomża, w której zaśpiewał pierwszy raz w 2008 roku, tuż po osiedleniu się w Poznaniu. Tym razem zagrał i rockowo, i unplugged – nie tylko swoje najnowsze piosenki, ale też przeboje Genesis, Phila Collinsa czy Pink Floyd.
Ray Wilson przyjeżdża do Łomży regularnie, a bilety na jego, organizowane przez Regionalny Ośrodek Kultury, koncerty rozchodzą się niczym przysłowiowe ciepłe bułeczki. Tym razem w Centrum Kultury przy Szkołach Katolickich oklaskiwał go nadkomplet publiczności, a biletów zabrakło już dwa tygodnie przed występem.
– Bez ludzi, którzy kupują bilety na koncerty, jestem nikim – mówi Ray Wilson. – Dlatego bardzo lubię wracać w miejsca, gdzie już grałem, bo wiem, że ludzie tam na mnie czekają.
Wilson ma też bardzo lojalnych fanów, którzy potrafią przejechać nawet setki kilometrów w drodze na kolejny koncert swego ulubionego wokalisty, tak jak przybysze z Lublina, Olsztyna, Dobrego Miasta, Warszawy czy wielu innych miejscowości północno-wschodniej Polski.
– Ray niezbyt często koncertuje w Polsce, tak więc w takiej sytuacji trzeba wsiąść w auto i ruszyć jego śladem! – mówi „fan progresywnego rocka z Warszawy”. – Osobiście wolałbym co prawda, żeby grał więcej swoich kompozycji, a nie po raz kolejny Collinsa czy Dylana, ale zdaję sobie sprawę z tego, że spora część ludzi przyszła tu dzisiaj dla tych znanych numerów.
Potwierdzała to entuzjastyczna reakcja słuchaczy na pierwsze takty czy słowa tak znanych przebojów jak: „Follow You Follow Me”, „Tha't All”, „Carpet Crawlers”, „Invisible Touch” Genesis, „Another Day In Paradise” Phila Collinsa, „Another Cup Of Coffee” Mike & The Mechanics czy „High Hopes” Pink Floyd. Świetna forma wokalna lidera oraz popisy gitarzystów
Alego Fergusona i Stevena Wilsona oraz grającego m. in. na basie, saksofonach i flecie Marcina Kajpera też nie pozostawały bez wpływu na taki właśnie odbiór rockowej klasyki. Wilson przeplatał te bardzo znane utwory własnymi kompozycjami, wśród których nie zabrakło też najnowszych, w tym dopiero wchodzących do koncertowego programu artysty.
– Nowy album zatytułowany „Makes Me Thing Of Home” ukazał się wczoraj – mówi Ray Wilson. – Miałem już okazję grać piosenki z tej płyty na żywo i były świetnie odbierane, dlatego nie mogło też zabraknąć ich tego wieczora.
Słuchano tych bardzo osobistych, nierzadko poruszających trudne tematy, jak zmaganie się Wilsona z depresją czy samobójcza śmierć sparaliżowanego po wypadku przyjaciela, w skupieniu, ale to te bardziej dynamiczne utwory porywały słuchaczy do zabawy. Finał był już zresztą całkowicie przebojowy: transowe i plemienne „Congo” z jedynej płyty Genesis i Wilsona płynnie przeszło w mocarny „Inside” Stiltskin, po którym nikt z obecnych na sali nie miał cienia wątpliwości, że będą bisy. Artyści rzeczywiście nie kazali się o nie długo prosić, a koncert zakończyła kultowa „Mama” Genesis i równie słynne „Knockin' On Heaven's Door” Boba Dylana.
– Jestem już po raz trzeci na koncercie Raya Wilsona i bez wahania mogę powiedzieć, że wybrałabym się po raz kolejny – mówi pani Dorota z Łomży. – Jest to artysta, którego występy zawsze stoją na najwyższym poziomie, jego głos robi ogromne wrażenie na żywo, ponadto zawsze towarzyszą mu wyśmienici muzycy. Reakcja publiczności mówi sama za siebie – koncerty Raya Wilsona to po prostu wspaniałe wydarzenie!
Wojciech Chamryk
Zdjęcia: Elżbieta Piasecka-Chamryk